Fishermann Angling Club
Galeria zdjęć
Strona główna
A zaczęło się od agrafki...
Za nami kolejna wyprawa w jeden z najpiękniejszych regionów Szkocji - Highlandy. Dzika, surowa przyroda, przepiękne widoki i nie duże choć waleczne dzikie pstrągi potrafią zachwycić każdego. Ta odmiana od ciągłego uganiania się za szczupakiem dobrze na nas wpłynęła i wyjazd okazał się strzałem w 10. Zaczynam rozumieć Szkockich wędkarzy, którzy z zamiłowaniem gonią właśnie za tymi rybkami. Łowienie szczupaków w porównaniu z pstrągową zabawą jest naprawdę nudne. I nie mam tu bynajmniej na myśli samego holu ryby, ale scenerię dzikich rzek i obcowania z nieskazitelną przyrodą, gdzie nie spotkasz tłumu wędkarzy i walających się wszędzie śmieci...
Do teamu dołączył ostatnio Piotrek i to właśnie z nim zaplanowaliśmy ten wyjazd. Zaprosiliśmy też Tomka...nie odmówił:) Wyjechaliśmy dosyć wcześnie rano, około godziny czwartej, bo jednak do celu kawał drogi. Na miejsce dojechaliśmy przed 7. Przywitały nas przepiękne widoki i...strasznie niska woda w rzeczce.
Na szczęście nie wpłynęło to na brania rybek. Zaczęliśmy od niewielkiego rozlewiska szukając dołków i głębszych miejsc. Z początku wiele się nie działo. Od czasu do czasu jakiś pstrąg uderzył i uciekł, ale pierwszą rybą nie był kropek tylko okoń. Złowiliśmy ich z Tomkiem kilka. Nic dużego, ale coś się działo. Piotrkowi tym czasem spięło się kilka pstrągów.
Pogoda zmieniała się co kilka minut. Raz było cicho i bezwietrznie (wtedy atakowały meszki, ale na szczęście nie było ich dużo), by za chwilę zerwał się wiatr i zaczęło padać. Brodząc trzeba było uważać, by nie potknąć się na kamieniach, którymi dno było usiane.
Mimo zmiennej pogody, pstrągi zaczęły zabawę i było coraz ciekawiej. Deszcz już nam nie przeszkadzał, a po południu przestało padać i wiatr się uspokoił. Rybki brały cały dzień, a nam pozostało tylko obławiać dołki i płycizny i cieszyć się efektownymi wyskokami dzikich pstrągów. Do południa biczowaliśmy wodę na rozlewisku, a po posiłku nadszedł czas na dziką rzeczkę wijącą się między górami. Mimo niskiego stanu wody, było rewelacyjnie. Każdy zakręt rzeki, każdy dołek dostarczał wiele emocji. Do tego ta sceneria, która na każdym z nas zrobiła niesamowite wrażenie...
Mimo, że zmęczenie (widoczne na naszych twarzach) dawało znać o sobie, humory dopisywały. Trzeba przyznać, że wędkowanie w tych dzikich terenach do lekkich nie należy. Przemieszczanie się po głazach, podmokłych dołach i wrzosowiskach jest ciężkie i męczące. A skacząc po tych wertepach w spodniobutach nie raz można przywitać się z ziemią. Wyjazd udany w 100%. Już planujemy tam powrót, tym razem z namiotem i zamiarem zbadania rzeczki idąc najdalej w góry jak się da. Gdzieś te większe pstrągi muszą siedzieć. Choć te dzikie browny nie dorastają w takich rzeczkach do sporych rozmiarów, to na pewno jest szansa na większe sztuki niż te, które połowiliśmy tym razem. Największy miał 42 cm, ale treszta zdecydowanie mniejsza. Ale bez względu na wielkość rybek, byliśmy zadowoleni. Złowiliśmy łącznie ponad 50 pstrągów i kilka okoni. Myślę, że to dobry rezultat.
Dzięki chłopaki za wspólną zabawę...
A jeszcze jedno wyjaśnienie, co do tytułu arta. Na samym początku, gdy sprzęt przygotowywaliśmy zorientowałem się, że nie zabrałem małych agrafek. Piotr dał mi jedną ze swoich, a później widząc jak wyciągam jednego pstrąga za drugim stwierdził, że to dzięki jego agrafce i zastrzegł sobie, bym o tym napisał. Dzięki Piotr za agrafkę:) Twoje są najlepsze:)
Tomku dzięki za wspólny wyjazd i do następnego chłopaki!!!
Write comment (0 Comments)
Tam, gdzie nie ma owiec - do źródeł river Ba
Za nami kolejna wyprawa z cyklu Fishermann Experience. Z Piotrkiem wybraliśmy się w góry Rannoch Mor, a za cel obraliśmy sobie Coireirn Lochain – małe jeziorko u szczytu Stob Ghabhar. Z tego jeziorka bierze swój początek rzeczka Allt Coire Dhearbhadh, która wpada później do river Ba.
Taki był plan pierwotny, który jednak uległ zmianie podczas wędrówki. Ale wszystko po kolei. Plan był taki, by gonić za pstrągami i jednocześnie dojść jak najdalej w góry, zobaczyć jak najwięcej. I ten plan wykonaliśmy w 100%. Na miejsce zajechaliśmy koło 8 rano. Przygotowania zajęły nam tylko kilka chwil, bo cały bagaż mieliśmy już gotowy wcześniej. Tak więc nad rzeczką stanęliśmy troche po godzinie ósmej, kilka fotek i pierwsze próbne rzuty.
Około dziewiątej rozpoczęliśmy marsz, obławiając każdy dołek. Wody było mało…jeszcze mniej niż miesiąc temu, więc nie zapowiadało się na wielkie łowienie. Na szczęście jak się później okazało, niski stan wody dał nam wręcz wymarzone warunki do pstrągowania. Nie obyło się też bez wypadków, przekleństw i strat. Ten, kto był w tamtych rejonach wie, jak trudny to teren. A teraz, gdy trawy wysokie, momentami robiło się niebezpiecznie i chyba tylko cudem nie połamaliśmy nóg i rąk. Wysokie trawy i wrzosy zakrywały wszystkie dziury i dołki, które nieraz mają ponad metr głębokości. Przez pierwsze trzy godziny marszu z ziemią przywitałem się tyle razy, iż byłem pewny że cało do domu nie wróce. Na szczęście wróciłem i nawet wędka cała.
Teren wyrównał się troche dopiero jak weszliśmy w dolinę między górami, ale to osiągnęliśmy dopiero po 7-8 godzinach marszu i łowienia. Pstrągów było dużo. Cały czas coś się działo, więc nie nudziliśmy się. Było sporo małych po 15cm, ale też trafiały się 30-40 centymetrowe kropkowańce. Piotrek ustanowił swój nowy rekord pstrągowy, wyjmując pięknego 60 centymetrowego browna. Na rybki I widoki nie mogliśmy więc narzekać. Za to jakieś dziwne białoczarne muchy żarły jak cholera. Chlały więcej krwi niż komary.
Pierwszą dłuższą przerwę zrobiliśmy coś koło 14 chyba. Jakoś w połowie drogi. Był tam szlak dla turystów, i to było jedyne miejsce, gdzie można było zobaczyć człowieka. Jak zauważyliśmy, nikt tam poza szlaki się nie zapuszcza. Wędrowanie przez góry z dala od dróg i szlaków chyba nie jest zbyt popularne. Nie jest też najbezpieczniejsze, ale jak jest się ostrożnym to jest ok. Owszem teren łatwy nie jest, bo woda przez lata spływająca z gór wyżłobiła w ziemi rowy długie i głębokie, które trzeba omijać lub obchodzić. Na szczęście po długich bezdeszczowych tygodniach było w miarę sucho i tylko na błotniste doły trzeba było uważać.
Drugi odcinek drogi był znacznie łatwiejszy, bo praktycznie aż po sam szczyt szliśmy korytem rzeki. Pozwolił nam na to niski stan wody. Pstrągi nadal brały. Siedziały praktycznie w każdym dołku. Widoki robiły się coraz piękniejsze i surowsze, a rzeczka coraz bardziej dzika. Wciąż jeszcze szliśmy korytem river Ba. Dopiero u podnóża samych gór odbiliśmy w lewy dopływ Ba - Allt Coire Dhearbhadh. W tym miejscu trzy rzeczki się zbiegały, i każda płynęła inną przełęczą.
Rzeczka, którą my szliśmy zaczęła ostro meandrować i tworzyć duże zakola, więc Piotr stwierdził, że lepiej iść “na skróty” przecinając łuk rzeki. Poszliśmy więc przez wertepy potykając się co chwila na wrzosowiskach i po kilkunastu minutach wróciliśmy do koryta rzeczki. Tylko nie wiedzieliśmy, że to było koryto river Ba…więc dalej kontynuowaliśmy wędrówkę nieświadomi tego, że idziemy nie tam gdzie planowaliśmy. I w ten sposób doszliśmy do źródeł river Ba.
Dopiero na górze, zdziwieni brakiem jeziora sprawdziłem w gpsie gdzie jesteśmy. Nasze jeziorko znajdowało się w małej dolince, na przełęczy pod szytem góry, tym samym gdzie my byliśmy lecz po drugiej stronie. Było już zbyt późno, by tam dotrzeć, a nawet jakby się udało, to nie wiem czy zeszlibyśmy na drugi dzień…krajobraz całkowicie się zmienił. Ale postanowiliśmy pozostawić źródła river Ba górom i zejść w dolinę najdalej jak się da, by przed nocą rozłożyć obóz. Sama rzeczka spływająca z góry jest przepiękna. Woda spływa po litej skale spadając wodospadami I kaskadami. Woda jest kryształowo czysta, więc piliśmy ile się dało, a wyczerpane zapasy wody uzupełniliśmy właśnie tam.
Wszystko to razem wywarło na mnie niesamowite wrażenie, którego nie da się opisać. Nawet te piękne zdjęcia nie oddają tego klimatu, surowości, dzikości i tajemniczości tych miejsc. Tam trzeba po prostu być i to przeżyć. Miejsce, gdzie nie ma ludzi, miejsce gdzie nie ma nawet owiec, co w tym kraju może się wydawać dziwne. Tylko latające myszołowy czy uciekająca w oddali łania. I wieczorem – meszki! Takiego stężenia meszek na metr kwadratowy jeszcze nie widziałem. Jeden oddech mógł udusić i tu nie żartuje. Gdybyśmy nie mieli moskitier…nawet nie myślę co by było. Cholerstwo było wszędzie i atakowało zażarcie, bez ostrzeżenia. Wlatywały do oczu, nosa i ust. Znajdywały każde odsłonięte miejsce. W życiu nie widziałem takiej plagi, a troche już widziałem. Nie działały na nie żadne środki, prócz wiatru. Jak lekko zawiało, to był spokój. Niestety udało nam się tylko namioty rozbić, a później wiatr ucichł i do północy nie udało nam się wejść do namiotów. Czekaliśmy na wiatr, bo w innym wypadku otwarcie namiotu nie miało sensu. Natychmiast chmara meszek wypełniłaby wnętrze. Udało nam się koło północy! W nocy zaczęło padać i przyszło załamanie pogody.
Nad ranem przywitała nas całkiem inna rzeka. Niesamowite, jak bardzo w ciągu kilku godzin wszystko może się zmienić. Płytka rzeczka zmieniła się w rwącą I głęboką. Wszystkie rowy I dołki wypełniły się wodą, mimo że nie było jakiejś wielkiej ulewy. Na dwóch poniższych zdjęciach widać porównanie. Pierwsze wieczorem, drugie rano.
Jeśli chodzi o łowienie, to ta zmiana nie wpłynęła na aktywność pstrągów. Zmieniły tylko miejsca, i trzeba było ich szukać bliżej brzegu w wolniejszych zakolach. Natomiast znacznie pogorszyły się warunki wędrówki. Nie można już było brodzić środkiem rzeki. Trzeba było iść brzegiem omijając potoki wody spływające z gór, przeskakując rowy z rwącymi strumieniami I ryzykować zassanie w błotnych dołach.
Gdy udało nam się dotrzeć do szlaku, który mijaliśmy dzień wcześniej, stwierdziliśmy że nie mam sensu w takich warunkach brnąć przez te podmokłe tereny (meszki nadal gryzły, zero wiatru), a według google maps kilkaset metrów dalej miała od szlaku odbijać polna droga, która prowadziła w pobliże naszego parkingu. Ruszyliśmy więc szlakiem. I to był kolejny błąd z naszej strony…Albo nie zauważyliśmy tej drogi, albo google źle pokazuje, bo pokonywaliśmy kolejne szczyty a drogi nie było. Nie było sensu wracać, więc szliśmy szlakiem, który gdzieś musi w końcu prowadzić. I tak dotarliśmy po kilku godzinach do Glencoe Mountain. Czyli przez dwa dni przeszliśmy dwa łańcuchy górskie. Rannoch Mor i część Glencoe. Wtedy już z buta główną drogą kilka długich kilometrów cofaliśmy się do auta.
Nie trzeba mówić, jak byliśmy zmęczeni. Dodam tylko 2 rzeczy:
1.Nigdy nie wybieraj skrótów.
2.Nie wybieraj się w góry w woderach, gumiakach i bez moskitiery.
Ciężko jest nam wędkarzom znaleźć odpowiedni sprzęt do chodzenia po górach i wędkowania jednocześnie. Bez woderów byśmy nie połowili. Ale w nich chodzenie po szczytach to extrema i jakby nie było…kretyństwo. Mimo pęcherzy na stopach i bolesnych ukąszeń owadów ta przygoda była tego warta. A już za kilka dni kolejna…</
Write comment (0 Comments)Dookoła Szkocji cz.2
W drugiej części opiszę w skrócie kolejne dwa łowiska – river Clyde i loch Doon.
RIVER CLYDE
Clyde mogę podzielić na trzy odcinki, na których łowiłem. Będą to kolejno – Lamington distict, UCAPA i Strathclyde. Odcinek UCAPA można też podzielić na dwie części. Pierwsza część to Abbington district, druga to odcinek mędzy Lanarkiem a Motherwell Bridge. Mimo, że te dwa odcinki są od siebie daleko, to obowiązuje na nich jeden permit. Na Lamington i Strathclyde trzeba już mieć osobne pozwolenia.
River Clyde
River Clyde jest piękną rzeką, na większości odcinków dzika, rwąca typowo górska woda. Meandruje między górami tworząc zakola i wodospady. Praktycznie aż do okolic Glasgow potrafi zaskoczyć zróżnicowaną linią brzegową i ostrym nurtem. Dalej już staje się wolna, szeroka i tak wpływa do zatoki. Tak jak w Polsce pokochałem Wisłę, tak tutaj taką rzeką jest River Clyde. Choć jeśli chodzi o wędkarskie podboje, Wisła bije na głowę tą Szkocką rzekę zarówno pod względem rybostanu jak i nieprzewidywalności. Mimo wszystko dzikość i malowniczość tej rzeki zawładnęła mną. Co jeszcze sprawia, że mam sentyment do tej rzeki to fakt, iż mam ją „tuż za oknem”.
Jeśli chodzi o ryby, to Clyde na tych odcinkach może nam zaoferować piękne pstrągi potokowe, lipienie nawet dość słusznych rozmiarów, łososie, trocie wędrowne, szczupaki, okonie czy węgorze. Tych ostatnich jednak łowić nie można, gdyż połowy węgorza w Szkocji są całkowicie zakazane.
Mój pierwszy łosoś z Clyda.
Sam szczupaka na Clydzie jeszcze nie złowiłem i wielu twierdzi, że tych ryb tam nie ma. Ale wiem, że w okolicach Lamington/Abington są miejsca gdzie regularnie łowią duże sztuki. Natomiast na odcinku między Lanarkiem a Motherwell raczej tej ryby nie znajdziemy.
Michał z Lipieniem.
Dla lubiących obcować z naturą, okolice Clyda mają wiele innych niespodzianek. Często można zaobserwować polującego kingfishera, wydrę, liczne bażanty i inne drapieżne ptaki. Gdzieniegdzie wyrastają ruiny zamków czy różnych starych posiadłości. Mieszkając w centralnej Szkocji, na tej rzece po prostu trzeba połowić!
LOCH DOON
Loch Doon leży 3 mile na wschód od miasta Dalmellington w Ayrshire. 18 mil na wschód od Ayr. Jest to duże jezioro położone wśród wzgórz należących do Galloway Forest Park. Bardzo ciekawe miejsce zarówno dla wędkarzy, jak i dla turystów. Miejsce okraszone nutką historii. Dawniej na wyspie znajdował się niewielki zamek należący niegdyś do hrabiów Carrick. Później przez krótkie okresy zamek przechodził przez ręce innych klanów. Został zniszczony w XVI wieku przez króla Jakuba V.
Od 1930 roku zaczęto budowę systemu hydroelektrowni i wielu tuneli, którymi przy intensywnych opadach woda spływa do jeziora. Podczas tych prac spiętrzono wody w jeziorze i poziom podniósł się o ok.27 cm. W związku z tym ruiny zamku przeniesiono z wyspy na brzeg. Niewiele z tych ruin zostało.
Ruiny zamku - loch Doon
Jeśli chodzi o walory wędkarskie, to połowić można tam na prawdę nieźle. Mnóstwo pstrąga, okonia czy palii alpejskiej zapewni nam sporo fajnej zabawy. Loch Doon jest dobrym miejscem, by wybrać się tam na kemping z rodzinką lub znajomymi. Każdego ranka jeździ tam człowiek spisując numery rejestracyjne samochodów i robiąc zdjęcia naszych obozowisk. Za wycieraczką znajdziecie pouczenie, że jeśli pozostawicie po sobie śmieci, to przyślą wam spory mandacik.
Polecam to jeziorko na dłuższy wypoczynek. Nie spodziewajcie się wielkich ryb (choć i takie tam pływają), ale na pewno będzie co fotografować.
Okoń z loch Doon.
W kolejnej części Loch Clunie i Loch Tummel.
Write comment (0 Comments)
Dookoła Szkocji cz.1
Dookoła Szkocji, to mała historia w kilku częściach, w których postaram się opowiedzieć wam o moich wędkarskich eskapadach. W związku z tym muszę cofnąć się troszkę w czasie, przypomnieć sobie jakie miejsca odwiedziłem. Nie wszędzie udało się połowić, ale mimo to wiele z tych miejsc warte jest wzmianki choćby ze względu na turystyczne walory. Nie wiem, czy uda mi się przedstawić wszystko w porządku chronologicznem, ale chyba nie to jest najważniejsze. Nie będę też opisywał każdego miejsca w którym łowiłem, tylko te moim zdaniem najciekawsze. p>W pierwszej części opiszę łowiska, które jako pierwsze odwiedziłem. Gourock i Banton Loch.
Gourock – Firth of Clyde
Morskie wędkowanie – tak zwykło się określać łowienie w Gourock. Choć tak naprawdę jest to ujście Clyde i nawet na mapach znajdziecię nazwę River Clyde. Jednak zasolenie jest już tam spore, ryb morskich pod dostatkiem, więc chyba można to nazwać morskim wędkowaniem.
Gdy pierwszy raz zajechałem do Gourock, byłem zdruzgotany. Miejsca niewiele, był przypływ więc trzeba było stać wysoko na stromym murku i ślizgich kamieniach. Do tego cała masa wędkarzy – jeden przy drugim, w rzędzie. Zawsze lubiłem miejsca zaciszne, odosobnione i zdala od ludzi, zgiełku. Tam nagle znalazłem się wśród tłumu wędkarzy na niewielkiej miejscówce. Ale jak już się przyjechało, to nie popatrzeć. Wędka i do roboty. Jako, że to był mój pierwszy kontakt z tego typu łowiskiem i metodą łowienia, poprosiłem o rady znajomego. Pokazał co i jak, dał zestaw makrelowy i jazda. W sumie nie było źle. Trochę makreli wpadło i zabawa przednia.
Ale nawet te ryby nie zatarły rozczarowania na widok tłumu, wśród którego łowiłem. I mimo, że byłem tam jeszcze kilka razy i nawet trafiały się dni, że ludzi było mało, to nie zasmakowałem w tym. Owszem podoba mi się morskie wędkowanie, ale zdecydowanie wolę odludne miejsca, trudno dostępne i nawet jak ryby nie złapię, to mam radochę z podziwniania otaczającej mnie dzikiej przyrody.
Wędkowanie nad morzem na wyspach jest interesujące i warto czasem dla odmiany powyciągać inne gatunki ryb. O powrocie do Gourock raczej nie myślę, ale na pewno spróbuję swoich sił w wędkarstwie plażowym. Prócz ryb, można trafić na hak różne inne wynalazki :)
Banton Loch
Niewielkie jeziorko w okolicach Kilsyth. O permit trzeba pytać w lokalnych wędkarskich sklepach. Jezioro jest przede wszystkim pstrągowe. Potoka jest tam mnóstwo, choć nie jakieś wielkie. Miejsce malownicze, można spokojnie z rodzinką wyskoczyć, pogrillować i odpocząć. Rekordów tam nie złapiemy, ale nudzić się nie powinniśmy. Można spiningować, muchować czy też użyć białych robaków, na które chyba są najlepsze efekty.
Jeśli komuś się znudzi, niedaleko ma Forth&Clyde Canal. Tak czy inaczej, polecam Banton Loch i tamtejsze Browny.
W następnej części opiszę River Clyde i Loch Doon.
Write comment (0 Comments)